Franciszek Maciejowski
Jak to dawniej w Bytomsku bywało

    Pracę poświęcam moim rodzicom: śp. Salomei i Piotrowi Maciejowskim, wszystkim znajomym wymienianym z imienia i nazwiska oraz tym, których nie wymieniłem, a pamiętam z okresu mojego dzieciństwa i młodości, który spędziłem w Bytomsku.

- Z MROKÓW PRZESZŁOŚCI -

    Z materiałów zamieszczonych na stronach internetowych wynika, że Bytomsko powstało ok. 1513 roku lub później. Moim zdaniem jednak, wieś ta została założona równocześnie z Żegociną i Rajbrotem, a więc w drugiej połowie XIII wieku. W książce pt. "Gładysze - pionierzy osadnictwa na Podgórzu" wydanej w Gorlicach w 1948 roku, jej autor, Adam Wójcik pisze: "W dobie Polski Piastowskiej, od X do XII wieku, ulega wytrzebieniu i zagospodarowaniu puszcza na Podgórzu Kar-packim, nad środkowym biegiem Raby, Dunajca, Białej i Wisłoki, dzięki działalności kolonizacyjnej Bolesława Chrobrego, Kazimierza Odnowiciela, Bolesława Śmiałego oraz licznych rodów rycerskich i klasztorów".
    We wspomnieniach moich rodziców i ich rówieśników pojawia się w Bytomsku karczma, o której mama mówiła, że w niej "babcia tańczyła, a Żyd upijał chłopów", za co ich gromił ksiądz w Żegocinie. Legenda głosi, że jeden z chłopów upił się w tej karczmie, wpadł do potoku, utopił się, a teraz straszy po nocach. Niepodważalne jest zatem istnienie w Bytomsku dworu i karczmy. Nasuwa się jednak pytanie: po co w takiej małej wsi była potrzebna karczma?
    Prof. dr B. Baranowski w swojej książce pt. "Polska karczma", wydanej w 1979 roku przez Ossolineum pisze, że karczmy budowane były od zarania naszych dziejów przez rycerzy, zakony lub proboszczów w środku wsi na uczęszczanych szlakach handlowych lub przy miastach. Od razu nasuwa się wniosek: Bytomsko musiało leżeć na ważnym szlaku handlowym prowadzącym z Krakowa do Nowego Sącza i dalej na Węgry. Szlak ten (najkrótszy) był często uczęszczany za Piastów, Jagiellonów i później.
    Mój tata wspominał, że jego dziadkowie pędzili bydło oraz wozili sól z Wieliczki na Węgry przez Nowy Sącz. Podróż trwała zwykle kilka niedziel. Przywożono stamtąd wino i ostre przyprawy (przypuszczam, że paprykę). Szlak handlowy i karczma upadły po wybudowaniu linii kolejowej z Krakowa przez Bochnię i Brzesko do Nowego Sącza oraz z Chabówki przez Limanową do Nowego Sącza. Wróćmy jednak do karczmy.
   Te, jak pisze B. Baronowski, nie różniły się od chałup chłopskich. Były jednak od nich znacznie większe. Można było w nich zjeść, zanocować, nakarmić konie, wypić wyrabiane na miejscu, we dworze piwo. Od XVI wieku do karczm weszła gorzałka, wynaleziona przez Arabów w Maroku i tam początkowo wykorzystywano ją jedynie w charakterze leczniczym. U nas produkowano ją w dworskich gorzelniach. Była stosunkowo słaba: miała 25-35% alko-holu, ale najmniejszą zamawianą ilością była kwarta.
   Sewer (Ignacy Maciejowski) w książce "Matka" (wyd. 1946 r.) pisze o gospodyni Porębskiej, która szła do synów w Szczyrzycu, gdzie obaj uczyli się. Było to w latach 1860-70. Podróż w jedną stronę trwała prawie dwa dni. Musiała zanocować w karczmie w Limanowej. Gdy weszła do karczmy, Żyd modlił się, a Żydówka drzemała za szynkwasem. "Moja droga gosposiu - zwróciła się Porębina do Żydówki - nie moglibyście mi uwarzyć kwartę mleka? Macie chleb, a może kukiełki?". "Wszystko będzie - odpowiedziała Żydówka - ale najpierw napijcie się wódki".
     Od średniowiecza karczmy prowadzili Żydzi i oni, a nie najbogatsi chłopi, zajmowali się handlem nie tylko wołami. Informacje podawane w materiałach źródłowych, jakoby bogatsi chłopi handlowali wołami, moim zdaniem należy rozumieć w ten sposób, że sprzedawali oni woły Żydowi. I nie tylko woły. Mój dziadek używał określenia "zhandlowałem" w rozumieniu: sprzedałem. Szlachta i chłopi w naszym kraju prawie nigdy nie zajmowali się handlem.

- CODZIENNE ŻYCIE NA WSI -

    Życie na wsi, niezmieniające się przez dziesiątki, a może setki lat opisywali wierszem i prozą m.in.: J. Kochanowski - "Pieśń świętojańska o sobótce ("Wsi spokojna, wsi wesoła")", B. Prus "Placówka", W. Reymont "Chłopi" i inni. Ja ograniczę się do opisania wiejskiego życia mojej rodziny w latach trzydziestych oraz w okresie okupacji. W innych rodzinach było bowiem podobnie. Postaram się też zaznaczyć ewentualne różnice.
    W zimie spało się dłużej. Na wiosnę, w lecie i na jesieni dorośli wstawali skoro świt. Dzień zaczynali od odmawianego po cichu i na klęczkach pacierza. Dzieci wstawały później. Również odmawiały pacierz, jednak na głos i najczęściej z mamą. Gdy wydorośleli (w wieku ok. 10 lat), odmawiały go same, ale mama kontrolowała je pytaniami w stylu: "Czy odmówiłyście dzisiaj paciorek?".
    Po odmówieniu pacierza, rodzice zabierali się do obrządku, karmienia inwentarza. Mama doiła krowy. Jeśli w domu był koń, w okresie robót w polu lub wyjazdu na targ, koniowi trzeba było zadać obrok bardzo wcześnie. Przeważnie robiła to mama, aby nie budzić ojca, który musiał być wyspany. Poza tym jeszcze bardziej niż mama lubił sobie pospać.
     Śniadania jadaliśmy wspólnie, z jednej miski, metalowymi łyżkami. Była to przeważnie tzw. bryja: kasza z pszennej, razowej mąki, gotowana na mleku. Dzieciaki oraz starsi w okresie pilnych robót jedli pięć razy dziennie: śniadanie, drugie śniadanie, obiad, juzyna (podwieczorek) i kolacja. Na drugie śniadanie, podwieczorek i kolację jedliśmy przeważnie suchy chleb, popijając (nie zawsze) mlekiem lub białą kawą zbożową.
    Obiady w moim domu były bardziej urozmaicone niż w innych. Mama uprawiała warzywa oraz rośliny przyprawowe i lekarskie, takie jak: cebula, czosnek, szałwia, lubczyk, przestęp, mięta, koper. Kminek, macierzankę i inne zbierano na łąkach w czasie koszenia i na miedzach. Do pokarmów, oprócz okrasy, słoniny, tłuszczu i masła dodawano zioła. Na obiady w dni powszednie jadaliśmy nie tylko dyżurny żur z ziemniakami, ale także groch, kapustę, dwa rodzaje fasoli, kaszę jęczmienną i jaglaną.
     Chleb, przeważnie z żytniej mąki, piekła mama w soboty, aby był świeży na niedzielę. Wstawała wcześnie rano, aby zarobić ciasto, by dobrze wyrosło. Gdy siostry były starsze, budziła jedną z nich, aby pokazać, jak to się robi. Mnie z kolei tata uczył "męskich" robót: orki, siewu, klepania i koszenia kosą itd. Posługiwanie się motyką, sierpem i grabiami było umiejętności ważną dla obojga płci. Do "babskich" prac należało: gotowanie, pieczenie, pranie, malowanie izb (czasem nawet dwa razy do roku). Mama i niektóre inne kobiety umiały zaprzęgać konia, wykonać orkę, chwycić za kosę. Robiły to z konieczności, gdy chłopy poszli na I wojnę światową, wyjechali do Francji itp.
     W niedzielę jedzenie było inne. Na śniadanie do chleba zazwyczaj było jajko, masło, ser, wędlina lub marmolada. W maju do smażonej jajecznicy dodawano lubczyku (ze względu na ładny zapach i smak). Na obiad był rosół z kluskami (makaron własnej roboty) lub z ziemniakami. Na drugie danie: pierogi, naleśniki, kasza jaglana z serem, jagodami jabłkami lub marmoladą własnej roboty.
Mięso było z królika, kogutka, gołębi (specjalnej rasy), czasami z kury lub świni. Porcje mięsa dzieliła mama, aby dla każdego starczyło. Czasami siebie pomijała mówiąc: "Ja już próbowałam, czy nie twarde".
     W czasie adwentu, u nas i w niektórych i innych domach odmawiano przez 9 dni nowennę. Nabożeństwo prowadził tata. Przychodzili na nie dorośli sąsiedzi z 6-7 domów. Odmawiano koronkę, litanię do Najświętszej Maryi Panny, śpiewano pieśni religijne. Na stole stała figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem, w lichtarzu paliły się świece.
    Przed nowenną, w wigilię jedliśmy kolację. Była bardzo skromna ze względu na obowiązujący post. Na stole znajdowały się: zalewajka grzybowa, nawet nie okraszona śmietaną, ziemniaki, groch lub fasola.
     W wigilię siostry ubierały choinkę - jodełkę wysokości ok. 1 metra, zawieszaną pod sufitem. Były na niej jabłka, ciastka (roboty mojej mamy), ozdoby z bibuły i kolorowego papieru. Rozbierano ją po Nowym Roku. Prezentów pod choinką nie było. Były 6 grudnia i 8 września na odpusty w Żegocinie i Rajbrocie. Małym dzieciom w te dni prezenty przynosiła z jarmarku mama. Starsi (nie tylko w naszym domu) dostawali idąc na sumę po 10 groszy do własnej dyspozycji. Przed kościołem stało mnóstwo straganów z łakociami i zabawkami. W Rajbrocie były beczki z kiszonymi ogórkami. W Żegocinie można było próbować gwizdki, wybierać cukierki i zrobione z ciasta kolorowe św. Mikołaje. Dało się trochę potargować, powybrzydzać. Cały rwetes cichł dopiero w czasie sumy.
     W Żegocinie przed Wielkanocą odbywały się rekolekcje. Miały wtedy miejsce dwie msze i kazania rekolekcjonistów. Na zakończenie była spowiedź, komunia święta i poświęcanie dewocjonaliów - można je było kupić w ostatnim dniu rekolekcji na straganach przed kościołem. Rodzice zawsze kupowali obrazy świętych, figurkę Matki Boskiej, Jezusa, różaniec, książeczkę do nabożeństwa itd.
     Na Boże Narodzenie, Wielkanoc, Zielone Świątki i zapusty, w domach pieczono ciasto. Były to płaskie kołacze z serem i bukty - coś w rodzaju ciasta drożdżowego z pytlowej mąki mielonej w młynie, a nie na żarnach. Z takiej mąki robiono pierogi, naleśniki, ciastka, makaron własnej roboty.
      Pierwszy dzień Świąt był wielką uroczystością, należało więc ją spędzić we własnym domu. Odwiedziny zaczynały się natomiast w drugi dzień Świąt i w zapusty: starsi odwiedzali rodziny, chłopaki - kolegów, dziewczynki - koleżanki. Czasem w Święta częstowaliśmy gości winem własnej roboty - z żyta i rodzynek albo gronowym z winogron. Tata dostał od jakiegoś "Francuza" łozę z winogrona, posadził ogródki i się przyjęło. Rosło wiele lat. Na zimę ściągało się je z drabiny i okrywało, aby nie zmarzło.
    Wspomnę o pomidorach, dziś powszechnych, a które w Bytomsku chciała w 1938 roku wylansować pani Paskowa. Otrzymałem jednego z instrukcją, że należy go pokrajać na kawałki, wybrać pestki, wysuszyć itd. Przyniosłem go do domu i na oczach wszystkich zrobiłem pomidorowi "operację". Dałem każdemu po kawałku. Pierwszy spróbował tata i wypluł. "Świństwo! - stwierdził - Ma taki smak, jak kulki na ziemniakach, a te są trujące. Nie jedzcie tego!". Pierwsza próba z pomidorami była więc w Bytomsku nieudana.
   Tata, wspólnie ze szwagrem - F. Fąfarą lub innymi, przed świętami Bożego Narodzenia, czasami Wielkanocy, zabijał świnię i to dużą, bo musiała mieć słoninę grubszą niż 5 palców. Dzielono ją na dwie lub cztery części. Obecnie świnie też się bije, ale przetwory są inne. Słoninę peklowało się w specjalnym drewnianym korycie, soliło i leżała w nim wiele dni. Z tłuszczu, którym były obrośnięte wnętrzności robiono sadło (solono je). Robiono kiełbasy, kaszankę itp. Czasami mięso też solono, później wekowano. Obecnie słonina i tłuszcze to najgorsze części wieprzowiny, wówczas były najważniejsze. Stanowiły tzw. omastę na wiele miesięcy. Cholesterol od tłuszczu nikomu wówczas nie groził.
    Pisząc o życiu i żywieniu wspomnę o przednówku. Dobrze, że obecnie na wsi nie ma już takiego zwyczaju. Miał on miejsce w nielicznych domach: w jednych długo, w innych krótko - do żniw. Nigdy nie dotyczył mojej rodziny. Na przednówku nie pieczono chleba, jedzono dwa razy dziennie bryję z mąki żarnowej i ziemniaków, do czego dodawano młode chwasty: mlecz, lebiodę, pokrzywy. Uważałem to za coś okropnego - trawę i chwasty u nas jadły krowy i króliki. Przednówek był charakterystyczny dla rodzin biednych - nie zawsze dlatego, że miały one mało morgów, ale także z powodu niedbałego i rozrzutnego gospodarowania.

- ZDROWIE I LECZENIE -

     Od zarania dziejów ludzie chorowali i będą chorować. W czasach, do których sięgam pamięcią, w Bytomsku ze zdrowiem było nienajgorzej, może nawet lepiej aniżeli w innych rejonach Polski. Dzieci były karmione mlekiem matek. Zasad higieny przestrzegano na niezłym poziomie, zarówno podczas przewijania niemowląt, jak i podczas mycia. Długość życia była jednak krótsza niż dzisiaj. Kobiety częściej też umierały przy połogu.
    Chorych na ogół leczono dość dobrze. Były trzy rodzaje "lekarzy". Pierwsza kategoria byli to "lekarze pierwszego kontaktu" - przeważnie kobiety - mieliśmy takich kilka w Bytomsku. Miały one dużą wiedzę o objawach chorób i lekach, jakimi należy je leczyć. Czasem były to zioła, czasem "prawdziwe" medykamenty. Wiedza medyczna była przekazywana z matki na córkę. Czerpano ją także z literatury i kontaktów z lekarzami o wykształceniu medycznym. Taką lekarkę "pierwszego kontaktu", p. Porębę działającą w powiecie limanowskim 150 lat temu, opisuje Sewer z książce "Matka". Można dzisiaj wykpiwać stawianie baniek, przystawianie pijawek, smarowanie chorego denaturatem na mrówkach, dawanie innych ziół na bóle żołądka, a innych na wątrobę, ale żeby tak leczyć, trzeba było mieć dużą wiedzę dotyczącą anatomii człowieka.
     Drugi poziom lekarzy to znachorzy. Najlepszy był na Pasierbcu. Leczyli na podstawie wyglądu moczu i opowiadań o dolegliwościach chorego. Trzeci, najwyższy poziom to akuszerki (mieliśmy jedną w Żegocinie) i lekarze medycyny - ci byli w Lipnicy, Wiśniczu i Trzcinie. Do lekarza medycyny należało przywieźć chorego lub na odwrót, co jednak było bardziej kosztowne. Domorosły, niezły dentysta, który tylko wyrywał zęby, znajdował się w Łąkcie. Korzystałem raz z jego usługi. Była prosta: otwierało się szeroko usta i pokazywało, który ząb boli. Jeśli ząb był dziurawy, dentysta wyciągał z szuflady cążki, łapał za ząb i prawie za jednym zamachem "operacja" się udawała. Wyrwanego zęba zabierało się do domu na pamiątkę. Za taką usługę płaciło się "co łaska".
     Moja mama była wziętym lekarzem pierwszego kontaktu. Chodziła stawiać bańki i pijawki, Przychodzili do niej mężczyźni i kobiety, mówili, co ich boli lub, że im gdzieś strzyka. Zalecała takie, czy inne lekarstwo, nie tylko zioła. W domu były: spirytus, denaturat, jodyna i inne, dziś już nie pamiętam ich nazw.
    Nie będę wymieniał chorób, jakie przechodziłem. Leczyła mnie mama, znachor z Pasierbca, ale nie tylko. Z powodu zakażenia nogi byłem operowany "na żywca" przez lekarza medycyny. Ci nie leczyli już za "Bóg zapłać", ale też wydaje mi się, że skóry (którą czasem kroili) z pacjentów nie zdzierali.

- UPRAWA ROŚLIN I HODOWLA ZWIERZĄT -

     Roślinami uprawianymi przez dziadków były: żyto, ziemniaki, pszenica, owies i jęczmień. Były to stare, nie najlepiej plonujące odmiany. W obejściu, przy domach, stodołach rosły wysokie ponad dach orzechy włoskie, grusze, tzw. baby, cukrówki, łojówki, małgorzatki, trochę wysokich jabłoni nie wiadomo jakiej odmiany, dzikie czereśnie i śliwy węgierki. Nawozów sztucznych (mineralnych) nie stosowano.
     Do postępu w rolnictwie, jaki nastąpił w Bytomsku i sąsiednich wsiach w latach 30. (może nawet trochę wcześniej) przyczyniły się głównie:
* Kółko rolnicze;
* Wcześniejszy kontakt niektórych chłopów z rolnictwem w Niemczech, Danii i Francji;
* Zakończenie światowego kryzysu gospodarczego;
* Upowszechnienie oświaty i czytelnictwa, w czym dużą rolę odegrali nauczyciele i kółko rolnicze, a także Stronnictwo Ludowe;
* Księża proboszczowie z Żegociny: J. Bach, a później I. Chmura oraz w Rajbrocie ks. Musiał. Były tam dobrze prowadzone gospodarstwa kościelne.
     Kółko rolnicze miało młocarnię sztywtówkę, tryjer, opryskiwacz do drzewek owocowych, trokar i sondę do ratowania wzdętych krów. Tata przed siewem czyścił zboże na tryjerze, zaprawiał nasiona sinym kamieniem (siarczanem miedziowym), odnawiał co jakiś czas nasiona siewne i ziemniaki, opryskiwał drzewka (zwłaszcza śliwy) karboliną sadowniczą. Na prawie wszystkich polach stosował nawozy sztuczne, chociaż były drogie. Prowadził prawidłowe zmianowanie z dużym procentem roślin motylkowych - koniczyny czerwonej, dwóch rodzajów grochu (dla bydła i świń oraz dla ludzi) i dwóch rodzajów fasoli. Takich gospodarstw było sporo, chociaż wszystko to tata i inni wprowadzali stopniowo.
     Przez kilka lat był u nas buhaj "zkiłgą" rasy czerwonopolskiej, wykorzystywany nie tylko do stanowienia krów, ale i do pracy w pojedynkę (w odpowiednim, pojedynczym jarzmie) lub z krową, we dwójkę. Krów z przychówkiem było zawsze dwie. Żywione były dobrze (koniczyną) i doiły się nieźle. Rany udój nosiliśmy (siostry lub ja) do Nadola, gdzie na wirówce odciągano śmietanę. Chudym mlekiem karmiono świnie. Z kolei cielaki dostawały pełne mleko i gotowane siemię lniane. Południowy i wieczorny udój (po wycieleniu krów dojono je 3 razy) służył na potrzeby rodziny. Nie było lodówek, więc udojone mleko mama zanosiła w kamiennych lub glinianych garnkach do chłodnej piwnicy, aby się szybko nie skwasiło. Zbierano z niego śmietanę, z której potem robiono masło.
   Od maja do później jesieni dzieci wypasały krowy na łańcuchach na pastwisku. W zimie żywiono je w stajni (oborze) sieczką ze zboża i koniczyny oraz parzonymi plewami, czasem z dodatkiem śruty zbożowej. Mieliśmy dwie świnie, trochę kur rasowych (zielononóżki), króliki, gołębie i czasami gęsi, których młode kupowało się w Bochni, a później, na jesieni, sprzedawano Żydom w Wiśniczu.
    Wszystkie rośliny siano ręcznie. Aby nie było tzw. owijaków, siew wymagał pewnej umiejętności, "inteligencji" w palcach. Najbardziej pracochłonna była uprawa ziemniaków i lnu, dlatego warto napisać o tym trochę więcej. Ziemniaki sadzono na czterech skibowych zagonach. Najpierw wyorywano do siebie dwie skiby, na nich kobiety sadziły nasiona. Te "przykrywało się" skibami. Po posadzeniu, ziemniaki wymagały 3-4-krotnej pielęgnacji, aż przykryły ziemię. Nie mogły w niej znajdować się chwasty, bo to świadczyło o złym gospodarowaniu.
     Przy sadzeniu i kopaniu ziemniaków oraz przy żniwach zbóż (a te przeważnie wykonywano za pomocą sierpa), potrzebne było kilka osób. Stosowano tzw. odrobek. Jeśli nasze zboże było jeszcze niedojrzałe, chodziło się do sąsiadów pomagać.
Przy uprawie i przeróbce lnu trzeba było chodzić prawie tak dużo, jak chłopak do dziewczyny na zaloty. Len uprawiano aż do wyzwolenia powszechnie, ale tylko na własne potrzeby. Musiał być on zasiany równo na czystym, nie-zaperzonym polu. Po wschodach wymagał pielenia w zależności od zachwaszczenia. Gdy dojrzał (łodygi zaczynały żółknąć, a liście opadać) wyrywano łodygi ręcznie, czyszczono z chwastów, jeśli takie jeszcze były, a następnie wiązano w pęczki i suszono. Po wysuszeniu odziarniano je na specjalnych drewnianych grzebieniach. Nasiona młócono kijanką, (służyła ona także do prania), a łodygi rozkładano cienką warstwą na łące - było to moczenie. Gdy łodygi namokły dostatecznie (włókno dobrze odchodziło od paździerzy), zbierano je, wiązano w pęczki i suszono. Wysuszone przerabiano na cierlicach, oddzielając włókna od paździerzy. W każdym domu słychać było ich pracę: ciach, ciach, ciach. Cierlice i grzebienie do lnu znajdowały się w każdym domu. Następnie łodygi znów czesano na grzebieniach na cienkie i zgrzebne oraz wiązano w motki. Te w zimie przędzono, najczęściej na wrzecionach. Od lat okupacji weszły w życie tzw. wózki (o jednym kole napędzanym pedałem). W podobny sposób przędzono wełnę owczą. Z robotą (czyli z kądziółka, wrzecionem lub wózkiem) sąsiadki odwiedzały się nawzajem. Przędzę wiązano w motki (potrzebne były do tego motowidła) i zanoszono do tkacza. Było ich w Bytomsku i w każdej wsi po kilku. Utkane płótno (cienkie i zgrzebne) na wiosnę bielono na trawie. Rozkładano je rano, zbierano wieczorem, aby w nocy ktoś nie ukradł. Z cienkiego lnu szyto koszule, sukienki dla dzieci, spódnice. Z grubego - spodnie, a wcześniej i sukmany. Była to odzież dobra, trwała, łatwa do prania, przy spoceniu nie przylegała do ciała, w przeciwieństwie do bawełnianej. W takiej nowej koszuli, czy spodniach zakładanych na gołe ciało, człowiek czuł się jak mnisi w średniowieczu, którzy za grzechy na gołe ciało zakładali włosiennicę. Paździerze lniane jak włosiennica dawały znać o sobie.
    W latach trzydziestych zakładano przydomowe sady ze szlachetnych grusz, jabłoni i czereśni. Zebrane owoce sprzedawano lub suszono. Skupem świeżych i suszonych owoców zajmowali się W. Prytko i jego syn Julek, a także organista z Żegociny. Z jabłek robiono marmolady na własny użytek, natomiast w lecie - soki z malin i czarnych jagód. Sporo też było na miedzach i w lesie dzikich jeżyn. Czasami je skupowano.

- OŚWIATA -

     Przed wybudowaniem istniejącej od ponad stu lat szkoły w Bytomsku, istniały szkoły przyparafialne z Żegocinie i Rajbrocie. Nie wszyscy jednak do nich chodzili. Matka mojej mamy nie umiała czytać, jej brat i bratowa też nie.
    Ja sam edukację rozpocząłem we wrześniu 1933 roku. Do szkoły miałem tylko przez rzekę. Szedłem boso, nic nie dźwigałem. Później rodzice nabyli dla mnie nową tabliczkę i rysik. Uczyła nas starsza pani, nie pamiętam jej imienia i nazwiska. Pisała literki i cyferki na tablicy kredą, a my rysikiem przepisywaliśmy je do swoich tabliczek. Sprawdzała też, jak piszemy. Byłem chyba ostatnim rocznikiem w Bytomsku, który edukację rozpoczynał przy pomocy rysika i tabliczki.
    Z piórem do pisania i atramentem spotkałem się już w drugiej klasie, gdy szedłem do I komunii świętej. Lekcje religii mieliśmy w szkole od pierwszej klasy. Raz w tygodniu przyjeżdżał do nas ksiądz katecheta. Zajęcia te nigdy nie były trudne, nie tylko dla mnie. Przed I komunią oprócz religii w szkole, mieliśmy też nauki w kościele organizowane dla wszystkich drugich klas w całej parafii. Na ich zakończenie wikariusz powiedział, że niektórzy z nas będą zdawać egzamin u księdza dziekana J. Bacha. Był to mój pierwszy egzamin w życiu. Nie bałem się jednak ani jego ani księdza dziekana. Był to bowiem bardzo sympatyczny staruszek. Znałem go już z odprawianych często przez niego sum. Podczas egzaminu ksiądz dziekan siedział na krześle po prawej stronie ołtarza. Katecheta podprowadzał nas do niego pojedynczo, przedstawiał podając nasze imię, nazwisko i wieś, z jakiej jesteśmy, po czym szedł po następną osobę. Rozmowa z dziekanem była spokojna i życzliwa. Kiedy dziś wspominam to przeżycie, mam wrażenie, że księża wikariusze trochę nabrali księdza dziekana wybierając do egzaminu samych najlepszych uczniów.
    Komunia odbyła się w maju, w niedzielę o godzinie 10.00. Pamiętam, że szedłem do Żegociny z mamą i najstarszą siostrą Stefanią ubrany w nowy garnitur i buty. Chłopcy stali po prawej stronie ołtarza, a dziewczynki po lewej. Do komunii przystępowaliśmy czwórkami, w pełnym skupieniu. Po nabożeństwie poszliśmy na przyjęcie do budynku znajdującego się w pobliżu kościoła, zwanego "ochronką". Było prawie południe, a dzieciaki od poprzedniego wieczora nic w ustach nie miały. Dostawało się więc po kawałku placka i kubku kawy z mlekiem lub herbaty. Przyjęcie to było tylko dla dzieci. Gdy wróciliśmy do domu, mama powiedziała, że mogę nie zdejmować świątecznego ubrania i pobiegać w nim, by pokazać się innym. Zaznaczyła jednak, abym uważał i nie pobrudził go. Obiad tego dnia był świąteczny, jednak żadnych gości na nim nie było, nie tylko w moim domu.
    Szkoła w Bytomsku była dwuklasowa, czterooddziałowa. W Rajbrocie - siedmioklasowa. W Bytomsku chodziło się do niej przez 6 lat, po czym można było iść do Rajbrotu do szóstej klasy. Organizacji nauczania w Bytomsku (i innych wsiach) nie rozumiem. Raz klasy były łączone, raz dzielone. Wszyscy z mojego rocznika przechodzili z klasy do klasy, chociaż przez ostatnie 3 lata nauki siedzieliśmy w tej samej ławce i w tym samym miejscu.
   W trzeciej klasie na wiosnę miałem wypadek, Spadłem z konia, nastąpiło zakażenie od kostek do kolana i dalej. Musiałem przejść operację. Przez miesiące nie chodziłem do szkoły. Leżąc i kuśtykając, będąc sam w domu, nauczyłem się czytać biegle słowo drukowane z Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu oraz z książeczek do nabożeństwa, jakie znajdowały się w domu. Nie wszystko prawidłowo rozumiałem lub rozumiałem na odwrót. Wiedziałem, że w Kościele jest hierarchia (wikariusze, proboszczowie itd.) wydawało mi się więc, że chyba hierarchia taka musi występować również w niebie wśród świętych. Figury ewangelistów w kościele były przecież większe niż świętego Mikołaja - patrona parafii. Pismo Święte było za trudne, zadawałem często mamie głupie pytania. W końcu przyniosła mi do czytania z biblioteki parafialnej żywot św. Franciszka - mojego patrona, a siostra Stefania "Wieczory pod lipą", nie pamiętam jakiego autora.
    Od tego czasu wpadłem w nałóg czytania. Czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce: "Piasta" prenumerowanego przez tatę i sąsiadów, "Naszą Sprawę" - tygodnik katolicki, który prenumerowały z kolei mama i ciocia, "Wielkopolanina" kupowanego przez W. Grabiasza. W późniejszych latach "zaliczyłem" całą bibliotekę, jaką mieli p. Paskowie.
    Wrócę do nauki w szkole. W pierwszych latach mieliśmy tylko lekcje polskiego, matematyki i religii. Później stopniowo dochodziły: śpiew, zajęcia praktyczne, geografia, historia i przyroda. Podręczników w początkowych latach nikt nie miał. Dopiero potem niektórzy przejęli je po starszym rodzeństwie. Do takich należałem i ja. Nauczyciele posiadali zarówno podręczniki, jak i czasopisma ("Płomyk", "Płomyczek", czasopisma dotyczące Ligi Morskiej i Kolonialnej, ksiądz miał "Rycerza Marii" i "Małego Rycerza"), z których chętnie korzystałem. Wypożyczałem je tym bardziej, że chętnych wielu nie było.
    W Bytomsku w 1937r. przeżyłem wizytację. Wiele lat później i ja prowadziłem wizytacje, choć już w trochę inny sposób. Tamta wizytacja była zapowiedziana. Trzeba więc było odpowiednio wcześniej powtórzyć materiał, a także posprzątać śmieci koło szkoły. Powiatowy inspektor szkolny przyjechał do Bytomska bryczką. Nauczyciele witali go przed progiem. My siedzieliśmy cicho w ławkach. Zaczął od naszej klasy. Sprawdził obecność i rozdał wszystkim kartki - zrobił dyktando. Po przerwie trzech wybranych przez niego uczniów musiało odpowiadać z historii. Niestety trafił na najgorszych. Po kolejnej przerwie była matematyka. Rozwiązywaliśmy pisane na tablicy przez pana Paska zadania na mnożenie i dzielenie. Ostatnią lekcją były zajęcia praktyczne. Po nich inspektor przeszedł do drugiej klasy zabierając ze sobą nasze dyktanda i rozwiązania zadań matematycznych. Z tego, co wiem, wizytacja w kolejnej klasie wyglądała podobnie Po wszystkim nauczyciele zaprosili go do mieszkania na herbatę czy obiad. Nie siedział długo, szybko odjechał. Po jakimś czasie kierownik powiedział, że wizytacja wypadła dobrze i jest z nas zadowolony.
    Na jesieni 1938 r. i na wiosnę 1939 r. kierownik Pasek, który miał stopień kapitana, czy majora rezerwy, był często powoływany na ćwiczenia. Oznaczało to dla nas labę, bo albo nie mieliśmy lekcji w ogóle albo były zastępstwa, ale nie takie "z prawdziwego zdarzenia". Rozwiązanie tej sytuacji znaleziono w mojej osobie. Napiszę więc trochę o mojej pierwszej pracy oświatowej.
    Pewnego dnia, gdy brojąc trochę czekaliśmy na rozpoczęcie zajęć, do klasy weszła p. Paskowa. Usiadła za katedrą i pyta: "Franek, czy ty pamiętasz, jak kierownik prowadził lekcje?". Wstałem i stwierdziłem, że pamiętam. "Podejdź tu do mnie. - poprosiła - Kierownika powołano na ćwiczenia. Nie będzie go przez tydzień. Poprowadzisz zajęcia za niego. Tu masz dziennik, będziesz sprawdzał obecność. Tu są zapisane lekcje, z jakich przedmiotów w poszczególnych dniach należy prowadzić ćwiczenia. Masz kluczyki od biurka, w którym kierownik trzymał podręczniki i czasopisma. Przeprowadzaj dyktanda, zadania z matematyki, ale stopni nie stawiaj. Zbieraj po prostu prace i zostawiaj w szufladzie". Dostałem także atrybut władzy - linijkę, której nauczyciel używał do rysowania linii prostych na tablicy, wskazywania czegoś na mapie oraz do bicia po rękach.
    Mnie kary fizyczne w czasie całej edukacji omijały, nie stosowałem ich też prowadząc lekcje, ale napiszę, jak karano innych. Katecheci karali chłopców tylko za brojenie na lekcji. Stawiali jednego z jednej strony pieca, drugiego z drugiej i kazali klęczeć jakiś czas. Kierownika bano się bardziej niż katechety, więc chłopców, którzy źle odpowiadali (tzw. kapuściane głowy) karał on tylko pociągnięciem za ucho lub bił linijką po łapach. Nauczycielka karała jednakowo chłopców i dziewczynki uderzeniem w rękę. Ja prosiłem o czytanie lub odpytywałem tylko lepszych. Nie interesowały mnie jeszcze koleżanki jako płeć przeciwna, ale w klasie mogłem polegać jak na Zawiszy na Marysi Pytel. Była to dziewczyna z biednej rodziny, nie miała własnych podręczników, ale lubiła czytać te wypożyczane od nauczycieli.
    W tym czasie z edukacją dziewczynek w Bytomsku (i chyba nie tylko tam) było podobnie, jak dzisiaj w krajach arabskich. Po ukończeniu szkoły podstawowej w Bytomsku i w Żegocinie można było kontynuować naukę w VI i VII klasie w Rajbrocie, ale w praktyce trafiali tam tylko najzdolniejsi chłopcy.
    Moja najstarsza siostra - Stefania i młodsza - Maria były zdolne. Kiedyś p. Pasek przyszedł do domu namawiać tatę, aby Stefkę posłał do szkoły w Rajbrocie. Tata jednak stwierdził: "Wystarczy jej to, czego się nauczyła od Solki (mamy), księdza i państwa (nauczycieli). Poślę ją jeszcze do Gandurowej, aby się nauczyła krawiectwa". Słowa dotrzymał.
     Pan Pasek w czerwcu 1939 roku przed rozdaniem świadectw podziękował mi za prowadzenie lekcji w zastępstwie za niego. Śpiewaliśmy wszyscy z łzą w oku: "Upływa szybko życie, jak potok płynie czas." Z p. Paskami spotykałem się jeszcze, gdy wiele lat później przyjeżdżałem do Bytomska. Czuję wdzięczność do wszystkich nauczycieli, którzy mnie uczyli.

- CHRZCINY I WESELA -

      Z materiałów podawanych w Internecie wynikałoby, że w Bytomsku i okolicznych wsiach panowała galicyjska bieda, ale bawiono się i pito wódkę ponad stan. Z opowiadań rodziców i moich wspomnień wynika jednak, że sytuacja ta na przełomie lat wyglądała bardzo różnie w różnych rodzinach.
     Wcześniej w karczmach, a po pierwszej wojnie światowej w domach, pito wódkę bez umiaru. Chłopi uczestniczący w wojnie po powrocie do domu chcieli odrobić stracony czas. Aby powstrzymać pijaństwo, księża nie tylko w Żegocinie organizowali rekolekcje, na zakończenie których apelowali, żeby młodzi składali śluby, że w życiu wódki do ust nie wezmą. Takie ślubowanie złożyła mama (tata nie), a ze znajomych mi osób Rożnowski. - Rożnowski - dziadek obecnego sołtysa.
    Mama wódki do ust nie wzięła ani na swoim weselu, ani na weselach innych. Na chrzcinach jej dzieci też alkoholu nie było. W latach trzydziestych, może nawet wcześniej, mieszkańcy odzwyczaili się od picia wódki, nie mówiąc o jej nadużywaniu.
    Pamiętam wiele wesel i chrzcin, w tym chrzciny mojego najmłodszego brata - Jana oraz wesele najmłodszego brata mojej mamy. Miałem około 4 lat, kiedy mama zabrała mnie na chwilę na to wesele. Pamiętam, że grała orkiestra i tańczono na glinianej polepie. Jedzono przy stołach w jednej izbie. Ja wcinałem kawałek placka z serem. Chyba aż do wyzwolenia, na weselach nie podawano gotowanych dań.
    Matką chrzestną mojego brata była siostra mamy, mężatka z Rozdziela, a ojcem chrzestnym brat taty, który mieszkał w Rajbrocie. Była zima. Po przyjeździe do domu, stryjek wziął malca na ręce i zaniósł go do izdebki i komory, gdzie znajdowała się odzież, zboże i sprzęty. Następnie poszedł z nim do stajni, gdzie włożył do jego rączki bat po to, jak mówił, aby chrześniak wyrósł na dobrego gospodarza i furmana.
     Do świątecznego obiadu zasiedli moi rodzice, rodzice chrzestni i my - czworo starszych dzieci. W posiłku nie uczestniczyli małżonkowie chrzestni z tej przyczyny, że musieli zostać w domu, by pilnować dzieci, obrządku, inwentarza. Podobnie było na innych chrzcinach (w mojej rodzinie i poza nią), gdzie matką chrzestną była mama. Tata na obiad nie chodził, więc mama wcześniej przygotowywała dla niego i dzieci.
     Oczywiście w każdej regule znajdzie się wyjątek. Były chrzciny u Jędrzejka, w których uczestniczyło chyba ćwierć wsi, w tym sąsiedzi. On był dobrym rolnikiem i wziętym stolarzem. Ona dodatkowo krawcową. Dla długo oczekiwanego, jedynego syna wyprawili huczne chrzciny. Inaczej trochę wyglądało to już w momencie, gdy narodziło im się 4.,5. i 6. dziecko.
    Z chrzcinami wiązały się pewne obrzędy, np. wywód. W jakiś czas po chrzcie mama brata wraz z jego chrzestną wybrały się w powszechny dzień do kościoła. Miały zamówioną mszę św. Po niej otrzymały specjalne błogosławieństwo od księdza dla nich i dla dzieciaka. Przyniosły ponad metrową kukiełkę. Mama zagotowała mleko, pokroiła kukiełkę i zasiedliśmy do jej jedzenia. Niewiele z niej zostało na następny dzień. Parę lat później na wywód chodziła mama i kukiełkę kupowała z sąsiadką, która ją prosiła na chrzestną.
     Pamiętam wiele wesel w Bytomsku, które odbyły się przed rokiem 1973. Obrzęd, liczba zapraszanych gości, poczęstunek i ilość wypitej wódki różniły się nieco. Postanowiłem opisać te wesela, które odbywały się w okresie międzywojennym. Nie wszystkie były grane. Młodzi na wesele prosili w okresie zapowiedzi, które trwały trzy niedziele. Nie można było jednak zapraszać nikogo wcześniej. Obydwoje narzeczeni przychodzili prosić starostów i tzw. proszonych. Druhny i drużbowie, siostry, bracia i koledzy młodych nie byli proszeni w sposób aż tak uroczysty. Obowiązkiem wszystkich zaproszonych (nawet jeśli nie zamierzali przychodzić lub zostawali tylko na ślubie) było przyniesienie do domu młodej lub młodego serek, osełkę masła i jakąś ilość jajek. Był to zwyczaj niepisany, ale przestrzegany przez wszystkich.
    Rano goście zbierali się u panny młodej lub pana młodego, w zależności od tego, z kim byli spokrewnieni. Tam następował poczęstunek - kołacz i bukty, czasem trochę wódki, ale niewiele, bo była bardzo droga. Od pana młodego szło się do pani młodej. Tam było czasami wiele certowania się i śmiechu, jeśli młodożeńcowi dróżki wyprowadzały przed próg ubranego w biały strój wąsatego starostę, zamiast przyszłej żony. Po wejściu młodego następowała wyprowadzka. Tradycją było, że odbywała się ona przy następującym śpiewie i graniu orkiestry:
"Wyprowadźże nas Jezusie od ukochanych mamusi, pobłogosławcie nas mamusie".
     Młodzi klękali przed matkami i całowali je po rękach. Mamy zaś błogosławiły narzeczonych kropiąc ich święconą wodą. Znów grano i śpiewano:
"Wyprowadź nas Jezusie od ukochanych tatusiów, pobłogosławcie nam tatusie".
    Całowano ojców po rękach, ci kropili i błogosławili. Przy tej wyprowadzce prawie zawsze panna młoda płakała. Płakano też, jeśli jedno lub oboje młodych nie mieli już któregoś z rodziców. Rodzica zastępowali wówczas chrzestni. Śpiewano:
"Mamusia (tatuś) z grobu nie może wstać, nam błogosławieństwa dać, pobłogosław więc nas matko (ojcze) chrzestny".
     Po wyjściu z domu orkiestra grała już tylko wesołe melodie. Wesele prowadzili drużbowie i starostowie płacąc orkiestrze i śpiewając. Obrzędy w kościele były zbliżone do dzisiejszych.
    Młodych po przyjściu z kościoła witano chlebem i solą. Następował poczęstunek, po nim rozpoczynały się tańce. Izby na wsi były niewielkie, wesela nieliczne i stąd tzw. proszeni, po których chodził drużba. Wiedział on zawsze, kto i po kogo ma iść. Przychodzono z wódką. Drużba miał swój kieliszek, nalewał do niego parę kropelek i pił do zaproszonego gospodarza. Nalewał mu jeden kieliszek. Gospodyni przeważnie pić nie chciała lub prosiła: "nalej mi tylko parę kropelek". Kiedy wychodziła orkiestra, należało dać jej "co łaska", a gości proszono na poczęstunek.
    Proszeni na weselu stanowili drugą zmianą gości. Byli to przeważnie sąsiedzi, dalsi krewni, rodzice druhen i drużbów (jeśli ci byli koleżankami (kolegami) młodych, a nie bliskimi krewnymi). Na grane wesela przychodziła trzecia zmiana - tzw. słaza - goście przez nikogo nie proszeni, kawalerowie, czasami żonaci z Bytomska lub nawet z Rajbrotu i Łąkty.
     W każdym weselu uczestniczyły nieproszone dzieciaki, aby zobaczyć wyprowadzkę, przyjście z kościoła, posłuchać muzyki, popatrzeć na tańczących (jeśli było ciepło i okna otwarte) oraz otrzymać kawałek kołacza.
      Na granym weselu od rana do późnej nocy rządziły chłopy - śpiewali, prosili kobiety do tańca. Przed tzw. ocepinami (około północy) ster władzy przejmowały starościny czasem wplątywały się też druhny i chłopi, ci jednak stali grzecznie i cicho pod ścianami. Pan młody stał koło orkiestry, przy nim znajdował się stół, na nim dwie miski (na których normalnie jadła rodzina) - jedna przykryta drugą (później zastąpiono je talerzami). Starościny prosiły do tańca panią młodą, tańczyły i śpiewały piosenki frywolne, więc przytoczę dalej niektóre z nich. Przed tańcem starościna płaciła orkiestrze. Niektóre z nich okręciły się tylko kilka razy, po czym przekazywały młodą drugiej, która wkładała pieniądze do miski.
"Piękny twój strój biały, piękny twój wianek mirtowy, piękny, lecz jeszcze piękniejszy ten pierścionek, który dziś w kościele mąż ci dał."
"Nie płacz (Kasiu, Marysiu), nie płacz, młodości i wianka nie żałuj, rzuć wianek innej i męża pocałuj."
"Na kościelnej wieży wisi duży krzyżyk, pamiętaj ty, Jasiu, coś dziś żonie przyrzekł."
"Porzuć swój wianek mirtowy, porzuć. Porzuć tańce, zbytki, bierz się za kołyskę czas ci do tego, już czas."
    Po tych tańcach panna młoda siadała na krześle, starościny i druhny zdejmowały jej wianek i welon. Tańce mogły odbywać się dalej. Panna młoda mogła w nich uczestniczyć, ale już przebrana w strój kobiety.
    Rodzinę Jana Tyndela, w której rodzili się sami chłopcy, ominęła wielka uroczystość. W jakimś rozporządzeniu Prezydenta RP było zapisane, że jeśli w rodzinie urodzi się szósty syn, na chrzestnego można zaprosić prezydenta Ignacego Mościckiego. Szóste dziecko do chrztu nie nosił co prawda osobiście sam prezydent, ale w jego imieniu robił to starosta. Takim chrześniakiem prezydenta Mościckiego jest teść mojego syna Wiktora, Zygmunt Bilbin. Dzieciak otrzymywał książeczkę oszczędnościową, a na niej sumę 100 zł - tyle przed wojną kosztowała niezła krowa, ale pieniądze te chrześniak mógł podjąć dopiero po osiągnięciu pełnoletności. Przedwojenny pan starosta to nie to samo, co dzisiejszy. Ani więc Bytomsko, ani rodzina Tyndelów nie stracili zbyt wiele nie goszcząc na chrzcinach starosty powiatowego.

- POGRZEBY -

   Pogrzeb to smutna uroczystość, ale postanowiłem napisać o tym, co z nich zapamiętałem z okresu dzieciństwa i młodości. Umierającym w ostatnich chwilach życia towarzyszyła najczęściej najbliższa rodzina. Palono wówczas gromnice, modlono się oraz wstrzymywano od płaczu, aby choremu lżej było odejść z tego świata. W momencie, gdy stwierdzono zgon, zatrzymywano zegar, który znajdował się w izbie. Głowa rodziny lub inna osoba dorosła szła zamówić trumnę u stolarza i pogrzeb u księdza. Ciało ubierano, by nie ostygło, bo wówczas gorzej nakładało się ubranie, wcześniej jednak myto je i wycierano. Zmarłą mężatkę często ubierano w suknię, w której szła ona do ślubu.
    Po włożeniu ciała do trumny, zmarłemu kładziono do rąk różaniec i obrazek święty. Pogrzeb odbywał się w trzeci dzień po zgonie. Przed wyprowadzeniem zwłok, do domu przychodziła dalsza rodzina i sąsiedzi. Następowało ostatnie pożegnanie, dzieci całowały matkę (ojca) w czoło i w ręce. Trumnę zabijano i wynoszono na wóz lub sanie. Przed szkołą w Żegocinie kilku chłopców odrywało się od orszaku i biegło szybciej, aby powiadomić księdza i wybiec na wieżę. Gdy orszak pogrzebowy ukazywał się tuż za mostem, zaczynały bić dzwony. Po ciało wychodził ksiądz przed schody, wprowadzano je do kościoła, ustawiano na katafalku, zapalano świece. Po nabożeństwie trumnę niesiono na cmentarz przy biciu dzwonów. Na cmentarzu ksiądz modlił się, ciało wpuszczano do grobu, kościelny zasypywał grób. Na pogrzebie nie było kwiatów, wieńców. Żałobnicy w skupieniu rozchodzili się do domów. Do czasów okupacji nie urządzano styp pogrzebowych a i później nie wszędzie.
      Wspomnę o pogrzebie marszałka Józefa Piłsudskiego w maju 1935r. W tym czasie w Bytomsku radio posiadał jedynie kierownik szkoły. To on nas powiadomił o śmierci marszałka. W dniu pogrzebu nie mieliśmy lekcji. Kierownik przyniósł do jednej z klas radio z głośnikiem i zgromadził w niej wszystkich uczniów. Pani Paskowa płakała, niektóre dziewczynki też pochlipywały. Kierownik i my - chłopcy słuchaliśmy w skupieniu głosu komentatora i bicia dzwonu Zygmunta. Po śmierci Piłsudskiego mówiono w Bytomsku, że teraz Witos powinien wrócić z emigracji i utworzyć rząd, który bardziej dbałby o chłopów.
    Przez cały okres okupacji w Żegocinie nie biły dzwony. W pierwszych dniach września 1939 r. członkowie rady parafialnej zdjęli je z wieży i zakopali, aby Niemcy, których przyjścia spodziewano się lada dzień, nie zabrali ich i nie przelali na armaty.
     Przez dziesiątki lat cmentarze (nie licząc cmentarzy wojennych) nie tylko w Żegocinie były bardzo zaniedbane. Na Wszystkich Świętych przez cmentarz szła procesja, modlono się, ale mało kto przynosił kwiaty na groby (jeśli już były to białe, drobne chryzantemy, takie, jakie rosły u nas w ogródku), bo nie pamiętano, gdzie leżą najbliżsi. Do wyjątków należało też stawianie murowanych nagrobków i drewnianych krzyży.
    Tata, po śmierci mamy w 1943 roku ściął w lesie jedynego chyba dębczaka, z którego po wysuszeniu kazał Stanisławowi Kępie zrobić krzyż i wyryć na nim jej imię i nazwisko, aby dzieci pamiętały, gdzie ich matka jest pochowana. Dziś w tym miejscu jest skromny betonowy nagrobek mamy, a obok mogiłka jej pierwszego wnuka (a mojego chrześniaka), który urodził się w wiele lat po jej śmierci.
   Obecnie cmentarz w Żegocinie jest ładnie ogrodzony a groby pielęgnowane nie tylko na Wszystkich Świętych. Brakuje jednak przy nagrobkach nawet skromnych ławeczek, jakie są na cmentarzach w Warszawie i innych miastach. Na tych ławeczkach, potrzebnych dla starszych można usiąść modląc się, pomyśleć w skupieniu, a nawet odpocząć, jeśli mogiły rodziny i kolegów z dzieciństwa są rozrzucone po całym cmentarzu.

- EMIGRACJE -

    Na początku ubiegłego wieku z Bytomska i innych wsi dosyć licznie emigrowano do USA. Wyjechały m.in. dwie siostry i brat mojego taty. Tata jako kawaler pracował w kopalni w Ostrawie i u farmerów w Niemczech i Danii. Była to jednak praca sezonowa. Emigranci, którzy pozostawali na stałe w USA, przysyłali czasem rodzinie na Boże Narodzenie po dolarze. W owych czasach był to wartościowy pieniądz. Po II wojnie światowej przysyłali też paczki z używaną odzieżą i innymi drobiazgami. Była to znacząca pomoc.
    W czasie pierwszej wojny światowej wieś wyludniła się na kilka lat. Czasami w kościele można było zobaczyć tylko chłopa w mundurze, który przyjechał na krótki urlop lub na rekonwalescencję, jeśli był lżej ranny. Po 1920 roku sześć młodych małżeństw i moi rodzice skorzystali z tzw. osadnictwa wojskowego na kresach i nabyli ziemię w Mariówce (woj. Tarnopol), po niższej cenie i na wieloletnie raty. Nie urodziłem się tam, ponieważ:
1) Dookoła byli Ukraińcy;
2) W niedzielę chodzono do cerkwi, nabożeństwo odprawiał pop, który miał żonę i dzieci;
3) Krajobraz nie był tak urozmaicony, jak w Bytomsku;
4) W Bytomsku rodzice zostawili kawałek pola i dobry dom, a tam trzeba było budować wszystko od podstaw.
    W 1940 roku Bolszewicy wywieźli polskich osadników na Sybir i do Kazachstanu. Wielu złożyło tam kości. Niektórzy wrócili do Polski przez Lenino i Berlin albo w ramach repatriacji osiedlili się na Ziemiach Zachodnich. Siostrzeniec i chrześniak taty - Jan Kępa z armią Andersa zaliczył Iran, Egipt, walczył pod Monte Cassino i osiadł na stałe w Argentynie.
     Najliczniejsza była jednak emigracja do Francji. Z Bytomska wyjechało tam ponad dziesięciu żonatych chłopów i mój stryjek Jakub Maciejowski - kawaler. Pracowali tam kilka lat. Niektórzy (Grabiasz, Królikowski) wrócili po wojnie. Mój stryjek ożenił się z Polką i został we Francji na stałe. Raczej się jednak nie wzbogacili, bo pracowali na roli. O żonach pamiętali przysyłając im pieniądze. Wracali do Bytomska lepiej ubrani, mieli trochę gotówki, nabywali ziemię, remontowali domy. Pieniędzy na rzeczy użytkowe raczej nie wydawali. Z ich opowiadań wynikało, że tam inaczej pracowano na roli, inaczej było też z religią i chodzeniem do kościoła. We Francji po rewolucji (1979-99) nastąpiła na wsi tzw. laicyzacja. Jednak powracający jak dawniej chodzili w niedzielę i święta do kościoła, przystępowali też do sakramentów.

- OKUPACJA -

    W sierpniu 1939 roku karty powołania do wojska otrzymali nie tylko, (jak wcześniej) kawalerowie, ale i żonaci: W. Grabiasz, A. Tyndel, St. Kita i inni. W. Grabiasz wrócił po kilku dniach, A. Tyndel (osiwiały) po kilku tygodniach, St. Kita dopiero po wojnie. 4 lub 5 września przyszedł do nas wujek F. Fąfara i mówi: "Piotrek, z Żegociną wyjechała policja. Jest polecenie pakować się i uciekać, bo Niemcy tu będą lada dzień." Tata zastanowił się i mówi: "Franek, ja nie mam konia, bo wojsko go zabrało, nie mam czym jechać." Wujek był skłonny nas zabrać, po to przyszedł. Tata jednak trwał przy swoim: "Nie ma sensu uciekać, być może pod front. Wolę tutaj umrzeć. Niemców znam (mylił się), pracowałem u nich." W Bytomsku i okolicznych wsiach nie zapanowała powszechna ucieczka dzięki prawidłowej postawie niektórych oraz przez to, że wielu mężów i ojców powołano do wojska, a ich żon i dzieci nie wypadało pozostawić na pastwę losu.
    W Bytomsku wojsko niemieckie na motocyklach pojawiło się 6 lub 7 września. Chcieli jechać dalej na Rajbrot, ale był most był zerwany przez powódź. Zawrócili więc do Żegociny, przez którą w dzień i w nocy przejeżdżali w stronę Wiśnicza ze swoimi motocyklami, czołgami i samochodami. Jednego dnia w sekrecie przed rodzicami pobiegłem to zobaczyć. Oni sami prawdopodobnie by mi na to nie pozwolili. Mama mówiła, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale ja byłem zbyt ciekawy. W Żegocinie nie dało się przejść przez szosę, bo ciągle jechało wojsko. Pobliskie drzewa były białe od kurzu. "Boże! - załamywała ręce jedna kobieta - Nasi na piechotę, a ci (Niemcy) mają taki sprzęt!".
     Mieszkańcy okolicznych wsi początkowo traktowali Niemców nawet przychylnie. Na wezwanie, aby jechać za zachodnią granicę do pracy zgłaszało się wielu ochotników, m.in. dwaj moi stryjkowie: Ignac i Roman, a także żonaty Łękawa i Piech. Było to już po powrocie naszych z wojska. Wyjeżdżano chętnie, bo liczono na to, że będzie to taki wyjazd, jak wcześniej do Francji. Później pojawiły się coroczne przymusowe dostawy zboża, ziemniaków, zwierząt, a nawet drzewa z lasu. Była także przymusowa wysyłka na roboty do Niemiec do Baudienstu - zabierano tam głównie chłopców już od lat szesnastu. Ja też otrzymywałem takie wezwania. Nie przejmowałem się tym, ale mamę (i nie tylko ją) kosztowało to sporo nerwów i pieniędzy. Na szczęście docierałem na komisję najwyżej do Trzciny i Łapanowa. Zdaje się, że Pasek powiedział tacie, żebym na komisjach pokazywał operowaną nogę i to, że byłem chory na gruźlicę, której Niemcy bardzo się bali. Pomagało, zwłaszcza, jeśli wcześniej mama czy tata przemówili komuś do kieszeni. Lata okupacji nie należą do moich przyjemnych wspomnień. Nie chcę więc pisać o nich obszernie. Pamiętam, że rozstrzelano w Żegocinie Żydówkę Majorową z dwojgiem dzieci. Wcześniej prowadziła ona sklep, do którego czasami chodziłem po tytoń dla taty i śledzie, których w innych sklepach nie było. Pobiegłem ciekawy, gdy Niemcy odjechali po rozstrzelaniu Żydów w lecie w Bytomsku. Widziałem rozwaloną głowę i wylewający się z niej mózg. "I po co cię tam diabli ponieśli?!" - skwitował tata, gdy po powrocie zacząłem opowiadać, co widziałem.
   W 1944 r. od sierpnia do świąt Bożego Narodzenia byłem wysyłany do kopania okopów najpierw w okolice Gnojnika, później Wiśnicza. Sołtys wyznaczał podwody, nie szliśmy na piechotę, ale na piechotę uciekaliśmy. Nie było najgorzej, bo z domu zabierało się bochenek chleba, rano na miejscu dostawaliśmy czarną gorzką kawę, kawałek czarnego (przypuszczaliśmy, że z domieszką trocin) chleba, trochę marmolady lub margaryny. Na wieczór była zupa (gorszej już chyba nie można było ugotować): było w niej sporo brukwi, trochę ziemniaków i kaszy, dużo wody, a po wierzchu pływało trochę oczek, nie wiem, czy z oleju, czy z jakiegoś zwierzaka. W sierpniu i wrześniu można się było dożywić owocami z drzew - tych było dużo, bo ludzi w miejscach kopania okopów wysiedlono z dobytkiem. Czasami skrycie w domach pojawiał się właściciel, który przychodził zobaczyć, czy jego posiadłość jeszcze stoi. Przy kopaniu okopów w okolicach Wiśnicza było już znacznie gorzej. Nocowaliśmy w okrągłych barakach po kilkanaście i więcej osób, na startej już słomie, w której nie brakowało pcheł i wszy. Mieliśmy koce do przykrycia, którymi nakrywaliśmy się z konieczności, bo było już zimno. Baraki były ogrodzone kolczastym drutem. Kontrolowali je z wież uzbrojeni strażnicy. Do pracy wychodziliśmy także pod kontrolą uzbrojonych Niemców lub Własowców. Gdy się skończył chleb przywieziony z domu, nawiewaliśmy i była tragedia.
    Jednego dnia po apelu Niemcy wyciągnęli z szeregu dwóch ludzi (jeden z nich był to żonaty mężczyzna z Łąkty, który spał w moim baraku), wyprowadzili na górkę i rozstrzelali. Wyszliśmy z baraków do pracy chyba kilometr. Niosąc łopatę na ramieniu myślałem tylko o jednym - o ucieczce. "Boże - modliłem się - spraw, aby ucieczka mi się udała!" Udała się. Późnym wieczorem byłem już w domu.
   Około 10 stycznia 1945 roku w Bytomsku pojawiło się wojsko rosyjskie. Najpierw piechota na nartach, a później inni. Byli w każdym domu, bo przez 3 dni toczyły się walki o Muchówkę. Pytali się, jak daleko do Berlina i mówili, ze "trzeba bić Germańca". Młode kobiety unikały z nimi spotkań, bo podobno w czasie I wojny światowej, gdy przyszli Moskale, dopytywali się tylko: "czy masz kurkę lub córkę".
   W 1945 roku była kuchnia polowa i cysterna z wódką, którą raczono żołnierzy przed pójściem do ataku. O kurki i córki nie dopytywali się tym razem, bo rygor był u nich niesamowity. Za złamanie dyscypliny groziła kara śmierci. Naczelnictwo nie patyczkowało się z przeciętnym żołnierzem.

- BUDOWNICTWO -

   Na zdjęciach Żegociny, zamieszczonych w Internecie pokazane są najstarsze domy, na pewno emerytki, bo budowane około 70 lat temu. Ja pamiętam w Bytomsku chyba o 100 lat starsze domy, w tym 3 kurne chaty i nowocześniejszy (z kominem), u dziadków. Z sieni wchodziło się drzwiami do dużej izby, w której była gliniana polepa, dwa nieduże okna, piec chlebowy i kuchenny z okapem, łóżka, stół, ławy. W jednej izbie mieszkała siedmioosobowa rodzina. Z izby były drzwi do stajni. Bardzo podobny do dom (Dwudniaki) znajduje się w Wierzchosławicach - miejscu urodzin W. Witosa.
    Mój rodzinny dom wybudowany w 1851 r. był nowocześniejszy niż dom dziadków. Jeszcze nowocześniejszy był ten wybudowany przez Ł. Fąfarę. Rodzinny mój dom stał ponad 120 lat i wychowały się w nim cztery pokolenia: Kępów, Maciejowskich, Mrozów i Strączków. Z sieni po lewej stronie było dwoje drzwi: do izby i kuchni, po prawej do izdebki, z której z kolei były drzwi do komory. W izbie były dwa okna i drzwi do kuchni. W kuchni jedno okno oraz drzwi do stajni i sieni. W izdebce (całkowicie wykończona) były 3 okna, drzwi i wejście do sieni i do komory. We wszystkich pomieszczeniach były podłogi z heblowanych desek, przybijane do legarów nie gwoździami, lecz drewnianymi kołkami. Nie wprowadzano nigdy cielaków do mieszkalnej części, bo stajnia (obora) była ocieplana szopami, w których na zimę składano siano, słomę i drzewo na opał. Stodołę mieliśmy dosyć dużą, znajdowała się ona naprzeciw domu. W zimie idąc do niej trzeba było odgarniać śnieg. Dom ten przez ponad 80 lat kryty był słomą. W początkach lat trzydziestych, tata przebudował dach i pokrył go dachówką. Domy wspomnianego Ł. Fąfary (drewniany) oraz Kowalskiego i Piecha (murowane) były wcześniej kryte płytkami eternitowymi. Domy budowano na kamiennej podmurówce, z tym, że w moim domu podmurówka była z kamieni polnych, a u Fąfary z piaskowca. Pierwsze belki na podmurówce były nie zawsze dębowe, kładziono na nich dosyć grube ociosane bale. Szpary między nimi uszczelniano mchem, czasami słomą plecioną w specjalne warkocze. Pod każdym prawie domem była piwnica, sklepiona z kamieni, szeroka na ok. 3 metry, długa na 4-5 metrów, wysoka na chłopa, wgłębiona w ziemię. Wejście do piwnicy było z sieni, po kamiennych schodkach, a otwór do zsypywania ziemniaków po przeciwnej stronie. Aby piwnicy nie zalewała woda, od poziomu podłogi szedł kanał), w który na dno kładziono ok. 40-centymetrową warstwę tłuczonego kamienia, na to warstwę gałęzi jodłowych i zasypywano wszystko ziemią. Kanał był wyprowadzany poniżej poziomu piwnicy, musiał też mieć mały spadek (pochyłość). Wszystkie domy (oprócz kurnych chat) miały kominy wyprowadzane ponad dach, niezależnie od tego, czy były to domy jednoizbowe, czy wieloizbowe z kuchnią. Nie można było budować domu, w którym komin wyprowadzany byłby poniżej dachu, bo dom szybko by spłonął. W piecach i kominach zbierały się łatwopalne sadze i czasami się zapalały. Pamiętam taki ogień nad kominem mojego sąsiada, ale całe szczęści szybko go ugaszono. Za mojej pamięci nie było żadnego pożaru z powodu komina, natomiast przez piorun wybuchły dwa.
    W każdym domu były dwa piece: jeden do pieczenia chleba, drugi - do ogrzewania domu. Piec do chleba budowany był z cegły, a kuchenny (wyprowadzany do izby) ze specjalnych kamieni zbieranych w rzece, które miały dłużej trzymać ciepło dłużej niż cegła.
Przy każdym prawie domu była okrągła studnia. Ściany miała ona wyłożone kamiennymi skałkami, na głębokość 6-15m. Do wyboru miejsca na studnię często proszono różdżkarza. We wskazanym przez niego miejscu znajdowało się źródło, które jednak wysychało w lata suche. Wówczas na specjalnych nosidłach zakładanych na ramiona nosiło się wodę: do mycia i dla bydła - z rzeki, a do gotowania od Rożnowskiego, który miał najgłębszą studnię i nigdy w niej wody nie brakowało.
     Któregoś roku, gdy zabrakło wody naszej studni, tata chciał ją pogłębić. Przygotował kamienie i robotników. Nic jednak z tego nie wyszło, bo na dnie natrafiono na skałę. Spuszczający się na łańcuchu mówili, że na dnie jest wilgotno, ciemno jak w nocy i widać stamtąd gwiazdy. Byłem ciekaw zobaczyć w gwiazdy w dzień, więc puszczono i mnie: faktycznie było tam wilgotno i ciemno, gwiazd jednak nie widziałem, bo nad studnią był daszek, który zasłaniał niebo. Dzisiaj w Bytomsku woda jest doprowadzana do obory i kuchni, nie trzeba jej więc ciągnąć i nosić ze studni.
   W mojej młodości parę rąk ludzkich przy młócce, mieleniu ziarna i cięciu sieczki zastępowały kieraty. Było ich kilka we wsi. Po założeniu elektryczności wyrzucono je. Zawsze lepsze wypiera to, co wcześniej było dobre.

- RZEMIOSŁO, HANDEL I SKLEPY -

    Dawniej w Bytomsku i innych wsiach były tzw. złote rączki, które potrafiły zrobić może nie doskonale, ale prawie wszystko. Do takich osób zaliczyłbym mojego tatę. We wsi mieliśmy także mieszkańców, którzy specjalizowały się w trzech zawodach. Walek Dziedzic był rolnikiem, cieślą oraz doskonałym tkaczem lnianego płótna. W niektórych rodzinach zawody przechodziły z ojca na syna przez 3 pokolenia (Kępy, Piechy).
    W Bytomsku w latach przedwojennych powszechnie wyrabiano grabie. Obecnie zostały one wyparte przez plastikowe. Produkcja tego narzędzia wymagała sporo pracy, trochę umiejętności i trzech rodzajów drewna. Zęby wytwarzano z osiki i brzozy, trzony z buka lub graba, grabiska z młodych jodełek. Potrzebne były też dwa świderki do wiercenia dziur, ośnik i dziadek (drewniany) do trzymania drzewa przy struganiu. Zęby i trzony robiono w zimie. Zęby przed wbijaniem suszono na piecu. Trzony mogły być wilgotne, bo po wyschnięciu lepiej trzymały zęby. Pewnej umiejętności wymagało wiercenie otworów, aby wbite w nie zęby stały równo, a nie rozchodziły się w dwie strony. Na wiosnę, gdy kora odchodziła już od młodych jodełek (było ich w bród), ścinano je, obrabiano i robiono z nich grabiska. Niektórzy oprócz grabi, wyrabiali na sprzedaż drabiny do wozów - duże zwane lytrami i małe - lyterki.
    W połowie czerwca, przed sianokosami towar wieziono w dni handlowe do Bochni i Brzeska. Drabiniaste wozy były wówczas wypchane po brzegi. Grabie, lytry i lyterki kupowali rolnicy z północnej części powiatu, bo nie było tam lasów. Towar nie sprzedany rolnikom zostawiano żydowskim handlarzom po znacznie niższej cenie.
Dosyć powszechnie wyrabiano z wikliny koszyki, jednak robiono to tylko na własne potrzeby. Specjalna wiklina rosła przy rowach. Ścinano ją w jesieni i trzymano w wilgotnych miejscach, aby nie wyschła. Koszyki (duże i mniejsze) pomagały przy sadzeniu i kopaniu ziemniaków, noszeniu sieczki, plew dla zwierząt itp. Z wikliny wyplatano także półkoszki na wozy. Raz zrobione koszyki i półkoszki służyły przez kilka lat.
    Do lat 90. ubiegłego wieku w Bytomsku był tylko jeden sklep. Najpierw prowadził go Żyd Berek, a gdy ten zbankrutował, przejął go W. Grabiasz, mój sąsiad. W czasie wojny sklep został zlikwidowany, a po zakupy chodziło się do Jamniczka do Żegociny. Pod koniec 1944r. sprzedaż w Żegocinie organizował w ramach "Społem" Franciszek Waligóra, a w Bytomsku Szymon Dziedzic, który po wojnie wyjechał do Bochni i na Ziemie Odzyskane. Do skupu u Grabiasza chodziłem kupować i ja. W Biorąc pod uwagę dzisiejszy asortyment, towaru było tyle, co kot napłakał. W stałym obrocie była sól, zapałki, papierosy i tytoń fajkowy. Nafta cieszyła się powodzeniem szczególnie w zimie. Były też drożdże, cukier i cukierki. Dwa razy w tygodniu z piekarni z Łąkty przynoszono chleb. Kupowali go nauczyciele i niektórzy rolnicy, gdy z jakichś powodów swój - mówiła mama - "wcześniej wyszedł". W lecie było kilka butelek piwa i ogórki kwaszone, własnej (Grabiaszów) roboty. Chodziło się po nie z kamiennym lub glinianym dzbankiem, bo oprócz ogórków dostawało się trochę kwaszonej wody. Choć w sklepie znajdowała się waga stołowa, ogórki kupowało się na sztuki.
Nie było ustalonych godzin sprzedaży. U Berka i Grabiasza sprzedający nie siedzieli za ladą. Nad drzwiami był dzwonek, który sygnalizował, że ktoś wchodzi do środka. Od wiosny do jesieni, ze względu na roboty w polu, w południe lub wieczorem do sklepu przychodzili chłopi po papierosy, zapałki itp. Niektórzy nie mieli pieniędzy, więc pojawiali się, aby ich ktoś poczęstował. Gdy nie było pilnych robót, zatrzymywali się dłużej na pogawędce. Mówiono o zapowiadających się zbiorach, trochę o polityce, niektórzy opowiadali, jak to było na froncie w czasie wojny, był też specjalista od przepowiadania, jak to będzie na końcu świata, jeden powtarzał kilka razy życiową sentencję: "Módl się i pracuj, a przykradaj troszkę, a będzie ci się dobrze powodziło na ziemi". Nie wszyscy mieli swój las, więc "wyręczali" dziedzica w robieniu przecinki młodniaka na grabiska i lyterki. Czasami ktoś ściął susycę - usychającą jodłę lub sosnę, porąbał na kawałki, zawiózł na Wiśnicz i sprzedał na podpałkę. Gotowe ubrania, buty itp. Można było kupić u Żydów na Wiśniczu. Sklepów było w bród, jak się już weszło, to Żyd nie wypuścił, póki się czegoś nie kupiło. Chodzili też po wsi akwizytorzy sprzedający materiały włókiennicze produkowane w Bielsku Białej. Można było wybierać do woli, o ile tylko miało się pieniądze.

- POLITYKA I RELIGIA -

    W Bytomsku od lat dwudziestych ubiegłego wieku byli tylko ludowcy, zwolennicy W. Witosa. Gremialnie nie wszyscy chłopi byli członkami Stronnictwa Ludowego, m.in. dlatego, że składka roczna wynosiła chyba 1 zł, co było dużą sumą. Z tą partią sympatyzowali jednak wszyscy. Prezesem koła SL był przez jakiś czas Jan Kępa, nasz sąsiad. Bardzo aktywne było też koło "Wici", którego prezesem był Szymek Dziedzic. Koło to organizowało zebrania na otwartym polu, bo świetlic nie było. Przygotowywali oni sztuki teatralne, które reżyserował wspomniany J. Kępa. Przedstawienia te grano nie tylko w Bytomsku, ale również w sąsiednich wsiach.
    W Żegocinie była Sodalicja Mariańska i kółka różańcowe. Przewodniczącym jednego z nich był tata, który także należał do SL i prenumerował pismo "Piast", które czytałem i ja. Do kółka różańcowego należała również mama, ale w SL kobiet nie było. Byłem za młody, więc nie uczestniczyłem w zebraniach. Obijało mi się jednak o uszy to, co mówili o polityce rodzice, sąsiedzi oraz klienci sklepu Grabiasza.
    Chyba od 1936 r., działaczy ludowych przed Zielonymi Świątkami, czasami także w żniwa, wzywano na rozmowy wychowawcze na posterunek w Żegocinie. Składali tam przyrzeczenia, że nie będą mówić, gdzie byli i o co ich pytano. Był zakaz gromadzenia się nawet w prywatnych domach. Zakaz zakazem, a życie szło swoją drogą: zebrania chłopów odbywały się zarówno przed manifestacją w Łapanowie i Kasince, jak i przed strajkiem w sierpniu 1937 r.
    O tym, że będzie strajk w połowie sierpnia 1937 r. wiedzieli wszyscy znacznie wcześniej. Mówiono, że nie będzie wolno sprzedawać i kupować towarów. Wyznaczono patrole do pilnowania drogi przy Wiśniczu. Panika jednak nie wybuchłą. Mama z tatą zrobili remanent posiadanych zapasów, zapałek, soli, tytoniu do fajki. Cukier w tym czasie nie był towarem pierwszej potrzeby, a mąka (zboże) było już własne. Rodzice ustalili, że nie trzeba będzie nic kupować. Strajk miał bowiem trwać tylko kilka dni.
    W Zielone Świątki w 1938 r. uczestniczyłem w manifestacji w Bochni. Miałem 11 i pół roku. Tata mnie zabrał, bo się upierałem. Jechaliśmy na drabiniastych wozach przybranych zielonymi brzózkami, jakimi na Zielone Świątki przystrajano wejścia do domów. Niewiele chłopów w tym tygodniu z Bytomska nie pojechało. Jechało też trochę panien z koła "Wici". Wozy zatrzymano przed miastem. Uformował się pochód, który przeszedł koło rynku w Bochni. Na chodnikach stali policjanci w mundurach, ale nie interweniowali, chociaż manifestanci śpiewali pieśni rewolucyjne i. patriotyczne. Pamiętam niektóre:

"Krew naszą dawno leją katy
(było to po wypadkach w Łapanowie i Kasince, gdzie polała się chłopska krew).
Wciąż płyną ludzi gorzkie łzy.
Nadejdzie dzień zapłaty,
Sędziami wówczas będziemy my."

    Śpiewano też pieśń o Witosie, który stanął na czele rządu, gdy bolszewicy zagrażali Polsce i chłopi pod Radzyminem przelewali krew. Rozbrzmiewały też dźwięki pieśni: "Witaj majowa jutrzenko" - tej piosenki nauczył nas wcześniej pan Pasek w szkole, nie przypuszczał, że będzie śpiewana na manifestacji. Znanego wiele lat później hymnu chłopskiego, "Gdy naród do boju wystąpił z orężem." o prałatach, magnatach, braciach zza Buga chyba jeszcze nie znano, bo nie słyszałem go wówczas. W następną niedzielę na kazaniu na sumie ks. proboszcz sobie trochę na chłopach użył ganiąc ich za to, że zamiast do kościoła poszli manifestować.
   W latach osiemdziesiątych zwiedzałem Wierzchosławice. Byłem w obydwu domach Witosa. Ten drugi, a zwłaszcza izba, w której mieszkał, łóżko zasłane wysoko pierzynami, stół, ławy, liczne obrazy świętych wiszące na ścianach, przypominały mi moją nieistniejącą już izbę z dzieciństwa. Fotografie Witosa, jego buty z cholewami, spodnie wpuszczone w buty, marynarka, kapelusz, wąsy przypominały mi tatę i innych chłopów sąsiadów, którzy nigdy krawatu nie mieli na szyi. Pomyślałem sobie, że Witos nie wynosił się nigdy ponad stan.

***********
    Święta kościelne i państwowe, miały miejsce mniej więcej w tym samym czasie, co obecnie. W kościele odbywały się wtedy dwie msze o 7.00 rano i 11.00. Msza roratnia odbywała się z kolei o godzinie 6.00 i to właśnie o niej chcę napisać więcej, bo towarzyszył jej nastrój inny niż w dzisiejszych czasach.
    W niedzielę na roraty mama budziła nas po godzinie 4.00. W domu mieliśmy zegar ścienny, ale było to jeszcze urządzenie mało powszechne. Przed wyjściem dostawaliśmy po kawałku chleba i do popicia gorące mleko. Ci, którzy mieli przystąpić do komunii św., od poprzedniego wieczoru nie brali nic do ust. Do kościoła była ta sama droga, co dzisiaj, tyle, że szło się trochę innymi ścieżkami. Na drogach nie było światła elektrycznego. Czasami szło się po błocie lub grudach. Ludzie oświecali sobie drogę latarniami, wewnątrz których była lampa naftowa. Tu i tam widać było błyski latarni, świecących jak robaczki świętojańskie w noce czerwcowe. To było coś cudownego - wspominam to do dzisiaj.
   W kościele było ciemno. Przed ołtarzem paliło się tylko kilka świec. Organista grał na organach, śpiewano pieśni adwentowe. Układ siedzeń w kościele w Żegocinie był jednakowy od zarania dziejów. Prawą stronę zajmowała płeć męska, lewą żeńska. Jeżeli jako dzieciak szedłem na roraty z mamą, musiałem stać przy niej w "babińcu", abym się nie zgubił. Jako uczeń, nie mając nawet 10 lat szedłem do kościoła sam, zawsze zajmowałem należne mi miejsce po prawej stronie przed balustradą.
    Były jednak wyjątki od reguły. Dziedzic Rutowski z Łąkty miał elegancką ławę w "babińcu" pod chórem. W czasie okupacji na sumę przyjeżdżał z żoną i Niemcem (administratorem) i zawsze w połowie kazania wychodzili.
     Jednej niedzieli wymknąłem się z kościoła wcześniej. Rutowskiego i jego żonę "zlustrowałem" pobieżnie, więcej uwagi poświęciłem Niemcowi oraz jego samochodowi i kierowcy. Samochody jednak widziałem już wcześniej. Ciekawszy był natomiast ciągnik, który dziedzic sprowadził w czasie wojny do pracy w swoim majątku. To bydlę w czasie pracy robiło tyle huku, że słychać go było w całym Bytomsku. Przed wyzwoleniem, Niemiec i p. Rutowski uciekli z Łąkty. Rutowski resztę życia spędził u swojego służącego w Krakowie. W jego "pałacu" przez pewien czas mieściła się szkoła rolnicza, dzisiaj chyba stoi bezużyteczny.
     Wrócę do świąt państwowych 3 maja i 11 listopada. Obchodziły je wówczas głównie dzieciaki szkolne i nauczyciele. Ustawieni w pary szliśmy z nauczycielami na mszę św. do Żegociny. Ludzie, zwłaszcza 3 maja pracowali w polu, my też po kościele wracaliśmy do domów do codziennej pracy. Były także święta "miejscowe". 6 stycznia - Trzech Króli, 2 lutego - Matki Boskiej Gromnicznej, 6 grudnia - św. Mikołaja (odpust w Żegocinie), 8 września - Matki Boskiej Siewnej (odpust w Rajbrocie). W te dni były odbywały się msze święte w kościele i robót powszechnych (w tym polowych) nie wykonywano.
   Były też "pół święta" - poniedziałek, wtorek (zapustny) i środa popielcowa. W te dni były w kościele dwie msze święte, na które wszyscy mieli obowiązek się stawić. Można było jednak w te dni np. ciąć sieczkę dla bydła. W niedzielę i święta kościelne było to zabronione.

- ŻYDZI I CHRZEŚCIJANIE (EKUMENIZM) -

    W Bytomsku były dwie rodziny żydowskie, które w Żegocinie miały swoją bożnicę. Na Wiśniczu Żydzi stanowili większość i mieli tam nawet swój cmentarz (kirkut) zniszczony w czasie okupacji. Wyznawcy chrześcijaństwa i judaizmu żyli normalnie, mimo, że pojawiały się takie hasła, jak: "Nie kupuj u Żyda". Były to jednak tylko psikusy i nikt odgórnie nie podsycał takiej nienawiści, jaka panuje obecnie. O antysemitach nikt nie słyszał.
    Ze mną do szkoły chodził Duwet, syn wielodzietnej rodziny Hejnera. Był to miły, sympatyczny chłopak, czasami przynosił macę i częstował nas nią. Duwet nie przychodził jednak do szkoły w soboty. Podczas modlitwy przed rozpoczęciem lekcji wstawał, ale nie żegnał się jak wszyscy. Zawsze uciekał ze szkoły tuż przed przyjazdem księdza na religię. Miał też niekatolickie imię. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby go ochrzcić i nadać mu imię Jan. O dacie i miejscu chrztu (po lekcjach) wiedzieli wszyscy, oprócz samego zainteresowanego. W ustalony dzień dwóch najsilniejszych kolegów złapało Duweta i zaprowadziło pod studnię. Trzeci polewał mu głowę wcześniej przygotowaną wodą i mówił: "Ja ciebie chrzczę i nadaję imię Jan, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego". Dawidek wrzeszczał jak opętany. Po obrządku rozeszliśmy się. Życie z Duwetem wróciło do normy, niektórzy jednak jeszcze przez jakiś czas nie mówili mu: "Duwecie", lecz "Janku". Nie obrażał się za to.
     W Łąkcie był Żyd Jukli, który skupował bydło. Wcześniej to robił jego ojciec, staruszek z siwą brodą, Takiej brody chrześcijanie nie nosili. Trzodę chlewną skupowali z kolei handlarze z Lipnicy, nazywani "kujonami". Można było ją sprzedać również na targu w Żegocinie czy Lipnicy, z tym, że trzeba było ją tam zawieźć. Sprzedaż była prowadzona według pewnego rytuału. Najpierw kujony obmacywali zwierzę, aby wybadać grubość słoniny, umięśnienie i wagę. Następnie strony proponowały ceny i rozpoczynało targowanie. W efekcie najczęściej dogadywano się.
     Czasami Żydzi Hejner i Jukli po sprzedaży (jeśli nic nie kupili) mówili "pozwolicie usiąść odpocząć", bo handel odbywał się na stojąco. Dostawali przyzwolenie. Jeśli rodzice mieli czas, zaczynała się dyskusja o polityce, trudnym życiu oraz o wierze, różnicach między wiarą katolicką i judaistyczną. Godzono się, że mamy wspólne podstawy, jednego Boga, 10 przykazań, niektóre święta (Wielkanoc), jednakowy pogląd na Mojżesza. Przy Chrystusie i Krzyżu, drogi jednak rozchodziły się. Nie chcieli na ten temat rozmawiać, by nie zaogniać dyskusji. Godzono się, że ich rabin i katoliccy księża to - jak mówili Żydzi - piastunowie Pana Boga i należy ich jednakowo szanować.
    W Żegocinie była synagoga. Rodzice i chyba katecheci mówili nam, że do Bożnicy nie należy wchodzić. Nie przekraczałem tego zakazu, ale przez drzwi i jedno z niskich okien zaglądałem czasem do bożnicy i obserwowałem modły czy obrzęd ślubu. Przypuszczam, że Żydki też zaglądały do katolickiego kościoła w Żegocinie, jednak nie przez okna, bo te były za wysoko.
    Los tamtejszych Żydów w czasie okupacji był tragiczny. Nie będę go opisywał, bo zrobili to już inni. Wspomnę tylko o jednym. W czasie okupacji mówiono, że Jan Kępa przechowywał Żyda. Podobnie było w Rozdzielu i Łąkcie. Była to chyba prawda. Nie słyszałem, aby ktoś z moich rodzinnych stron otrzymywał za to medal: "Sprawiedliwy wśród narodów świata". Wielu Polaków robiło to bezinteresownie, nie chwalili się tym, chociaż narażali siebie i rodzinę na pewną śmierć.
     Na wiosnę w 1948 r. wyjechałem na stałe z Bytomska. Później wyjechał mój brat Jan i siostra Maria z mężem Ignacym Dziedzic. Dwa pokolenia w mojej rodzinie to emigranci.

Ząbki 2004 rok

INFORMACJE O AUTORZE:
Franciszek Maciejowski -
syn Salomei i Piotra Maciejowskich. Urodził się 4 grudnia 1926 roku w Bytomsku. W rodzinnej wiosce ukończył dwuklasową, czterooddziałową szkołę podstawową. W latach 1945 - 1948 kształcił się w gimnazjum i liceum w Bochni. Po zakończeniu nauki, wiosna 1948 roku wyjechał do Świdnicy, gdzie przez 3 lata pracował w Radzie Powiatowej, a jednocześnie społecznie jako sekretarz Powiatowego Zarządu ZMW "Wici" i sekretarz Powiatowego Zarządu Stronnictwa Ludowego w
Świdnicy. W latach 1949 - 57 pracował jako instruktor Naczelnego Komitetu Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w Warszawie. Po rozpoczęciu zaocznych studiów na SGGW (kierunek rolnictwo) przeniósł się do pracy w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, a następnie w Państwowym Wydawnictwie rolniczym i Leśnym, gdzie początkowo był redaktorem, a w latach 1963 - 69 redaktorem naczelnym tygodnika "Plon". Od 1971 roku pracował w Ministerstwie Rolnictwa jako naczelnik wydziału programów i podręczników dla szkół średnich i wyższych. Ukończył studia wyższe I stopnia z rolnictwa i magisterskie z ekonomiki, a w 1976 roku obronił pracę doktorską z pedagogiki rolniczej. Jest autorem wielu publikacji, w tym o Łąkcie i Żegocinie, wspomnień o Bytomsku. Jest także współautorem trzech podręczników dla średnich szkół rolniczych. Oprócz wymienionych już organizacji, był także działaczem Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, Uniwersytetów Ludowych, Stowarzyszenia Oświatowców Polskich i innych. Za swoją działalność odznaczony został m. in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Medalem Komisji Edukacji Narodowej, odznaką "Zasłużony dla Rolnictwa", "Zasłużony Działacz Kultury, "Za Zasługi dla Warszawy" i kilkoma innymi.

[wstecz]